Gdyby ktoś powiedział mi rok temu, że wyjadę do pracy za granicę, sama, bez męża i dzieci, powiedziałabym, że to niemożliwe. Jednak życie czasem zaskakuje i to w najbardziej nieoczekiwany sposób. Czasem na plus, czasem na minus. Raz odbiera nam kogoś lub coś cennego, a innym razem daje nowe szanse i możliwości. I tylko od nas zależy, czy odważymy się z nich skorzystać.
Oto moja historia: o wyjeździe za granicę, o rozwijaniu skrzydeł, nabieraniu pewności siebie, zdobywaniu nowych doświadczeń, tak życiowych, jak i zawodowych.
Mierząc się z milionem “za i przeciw”, zrobiłam to, bo jak napisał Mark Twain:
„Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj.“
W kwietniu 2024 roku opuściłam swoją bezpieczną przystań, rozpoczynając pracę w Ołomuńcu, a zarazem nieustającą podróż pomiędzy:
- Polską, a Czechami, Czechami, a Polską,
- domem i pracą, pracą i domem,
- chaosem i ciszą, ciszą i chaosem,
- bałaganem i porządkiem, porządkiem i bałaganem,
- miłością i samotnością, samotnością i miłością.
Była to jedna z trudniejszych decyzji jaką przyszło mi podjąć, rzutująca przecież nie tylko na moje życie, ale przede wszystkim, wywracająca do góry nogami NASZE dość dobrze poukładane życie rodzinne.
No właśnie … rodzinne. Moją największą wartością zawsze BYŁA, JEST I BĘDZIE: RODZINA. Mąż, dzieci i nasze zwierzaki. To oni są dla mnie wszystkim, dlatego decyzja “na TAK” została podjęta wspólnie. Na plus przemawiały przede wszystkim wiek dzieci i ich coraz większa samodzielność, a także odległość między Opolem i Ołomuńcem wynosząca 167 km, dająca możliwość powrotu do domu w każdy weekend.
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym od początku nie miała przygód i perypetii. Od pierwszego dnia pobytu w Czechach opisuję je na facebook’owym profilu, podobnie jak wrzucam mnóstwo zdjęć na FB i Instagram, zachwycając się urokiem Ołomuńca.
Dopiero po dwóch miesiącach, za pomocą agenta nieruchomości (z niemałą prowizją) udało mi się wynająć mieszkanie, za które oczywiście musiałam zapłacić kaucję w wysokości dwóch czynszów. Musieliśmy też kupić drugi samochód, bo mieszkając i pracując w Opolu, na co dzień wystarczał nam jeden.
Nie jest łatwo odnaleźć się w innym państwie. Już samo podjęcie nowej pracy zawsze jest stresujące, a co dopiero w obcym kraju, gdzie dochodzą bariery językowe i kulturalne. Nie jest też łatwo nauczyć się żyć z samą sobą, w ciszy i pustym mieszkaniu, zasypiać w pustym łóżku, nie mieć się do kogo przytulić, czy pocałować. To jest ciężkie, kiedy wiesz, że po drugiej stronie granicy, w twoim domu kotłuje się od emocji: od kłótni, przez krzyki, po żarty i śmiechy. To jest totalnie dziwne, kiedy omijają cię problemy życia codziennego: od sprzątania, gotowania, wychodzenia z psem, czyszczenia kuwety, po sprawdziany, prace domowe, wywiadówki, zajęcia popołudniowe dzieci, wizyty u lekarzy, codzienne zakupy i wszystkie te sprawy, którymi dotąd się zajmowałaś.
To wszystko, jakby nie było, spadło na barki mojego męża, który niczym superbohater we własnym domu przejął wszystkie codzienne obowiązki i cały dom, który wraz z inwentarzem spadł mu na głowę. Muszę przyznać, że naprawdę świetnie sobie poradził, choć czasem, tak zwyczajnie, ma tego wszystkiego po prostu dość. I wcale mu się nie dziwię.
On zwyczajnie marzy czasem o ciszy i spokoju. Ja z kolei, spokoju i ciszy mam aż nadto. Dlatego żeby nie zwariować, a jednocześnie trochę go odciążyć, przeważnie biorę ze sobą Milusia, a czasem też i kota. Mam się przynajmniej do kogo odezwać, przytulić, no i z kim wyjść na spacer (co czynię niezwykle często, oczywiście ku ogromnej uciesze Milusia).
Ołomuniec znam już całkiem nieźle. To nowe miejsce na mapie mojego życia, odkrywam każdego dnia i staram się opisywać w moich artykułach.
Najbardziej cieszą mnie jednak odwiedziny znajomych i rodziny. Wtedy piwo znowu smakuje jak piwo, a knedle jak knedle (na co dzień czeska kuchnia nie odpowiada mi tak jak na wakacjach).

Wieczorami piszę bloga, czytam książki, oglądam filmy i seriale, uczę się czeskiego. Pod wpływem serialu “Emily w Paryżu” odważyłam się na ten artykuł. Emily z ogromną lekkością porusza się po nowym mieście, jest pełna energii, elegancka, zawsze gotowa na nowe wyzwania, z szerokim uśmiechem na twarzy. Jest też wolna jak ptak, bez zobowiązań, gotowa na każdą nową przygodę.
Rzeczywistość, w której ja się znalazłam, jest kompletnie inna. Nie jestem jak Emily. Nie żyję w bajkowej scenerii i jestem na kompletnie innym etapie życia.
Jest to oczywiście ogromna przygoda, ale towarzyszy jej głównie codzienna walka z tęsknotą i samotnością. To też ogromne wyrzuty sumienia, myśli o odpowiedzialności za tych, którzy zostali po drugiej stronie granicy.
Każdy dzień to nowe wyzwania, ale nie takie filmowe, tylko prawdziwe, życiowe.

Czechy to na szczęście nie koniec świata. Na każdy weekend wracam do domu, który zazwyczaj muszę “odgruzować” po swojemu i nadrobić, w miarę możliwości, wszelkie zaległości względem najbliższych.
A potem znów przychodzi niedzielny wieczór, lub bardzo wczesny poniedziałkowy poranek, kiedy muszę się pożegnać, zostawić ich z całym zamieszaniem. Każdy dzień, każdy wyjazd i powrót, każda łza, uczą mnie czegoś nowego.
Jeszcze trwam w tym wyzwaniu. Moja codzienność na obczyźnie to praca, po której moim miejscem ucieczki jest ten blog. Tu mogę dzielić się swoimi myślami, przeżyciami, a także udzielać porad podróżniczych, co sprawia mi ogromną frajdę.
Nie, nie jestem jak Emily … Moja historia jest prawdziwa, pełna emocji, wyzwań, radości i smutków. To nieustająca podróż między dwoma krajami… Podróż, która nadal trwa.
